
Jak się przekonać do bezpiecznego opalania?
Mniej więcej od 10. roku życia opalam się bezpiecznie. Oczywiście, na miarę czasów i możliwości – gdy byłam dzieckiem, krem SPF 6 był uznawany za skuteczną ochronę przed słońcem, a kremy nie zawierały filtrów UVA, ponieważ nie wiedziano wtedy, że są one tak bardzo szkodliwe dla skóry. Plażowałam w koszulach z długim rękawem, a na koloniach moim znakiem wyróżniającym było wielkie sombrero. Od tamtej pory jestem propagatorką bezpiecznego opalania i przekonałam do niego niejedną fankę „smażenia”, w tym Polkę mieszkającą w Australii, gdzie – ze względu na wysoki procent zachorowań na czerniaka – temat ten jest szeroko nagłaśniany w mediach, a badanie skóry jest standardem podczas wizyty u lekarza pierwszego kontaktu. W jaki sposób mi się to udało?
Wszystko zaczęło się od tego, że gdy byłam dzieckiem, na mojej skórze zaczęły się pojawiać białe plamki oraz znamię Suttona – podejrzenie bielactwa spowodowało, że zaczęłam jeździć na kolonie nie tylko z kapeluszem i koszulą, ale też zestawem aptecznych maści, płynów, Dermosanem SPF 6 i przykazaniem dermatologa z lecznicy Izis, że mam unikać słońca. Na szczęście plamki szybko się wyrównały (została tylko jedna na przedramieniu, która zawsze mi przypomina o konieczności bezpiecznego opalania), ale nawyk „ochronny” został mi na całe życie.
W cieniu czerniaka
Dziś cieszę się, że byłam „grzeczną dziewczynką”, która starała się sumiennie przestrzegać zaleceń dermatologa (choć ze względu na ówczesną dostępność filtrów i ja nie uniknęłam kilkukrotnego poparzenia skóry) – mój dziadek i mój tata zachorowali bowiem na czerniaka (dziadek już jako 90-latek, tata po sześćdziesiątce), a ja swoją skłonność do zmian skórnych i zespół znamion atypowych odziedziczyłam właśnie po nich. Dlatego od lat badam regularnie skórę – niektórzy dermatolodzy mówią mi, że nie powinnam zastanawiać się „czy”, tylko „kiedy” zachoruję, czerniak bowiem jest chorobą w dużej mierze uwarunkowaną genetycznie, a ochrona przed słońcem jest praktycznie jedynym czynnikiem zwiększającym ryzyko zachorowania, który możemy samodzielnie kontrolować.
Dlatego nie zastanawiam się, nie rozmyślam, ba, nawet się nie obawiam – tylko stawiam na profilaktykę, uczę też jej swoje dzieci. Pamiętajcie bowiem, że wcześnie wykryty czerniak jest w 100% wyleczalny i mimo że w Polsce jest 10 razy mniej zachorowań niż w Australii, to umieralność z tego powodu jest w naszym kraju dużo wyższa, właśnie ze względu na zbyt późną diagnozę. Popieram więc wszelkie akcje zachęcające do badania znamion, takie jak Euromelanoma Day (choć aż prosi się o reaktywację polskiej strony!), działania Akademii Czerniaka czy firmy La Roche-Posay, która w fantastyczny sposób zachęca do badania znamion przez partnera. To ważne, aby ktoś obejrzał nas w całości – mój tata miał czerniaka na plecach, więc nie czuł go, nie widział, a czerniak rozwijał się dosyć szybko – zauważyliśmy go przez przypadek i wycięto go w zasadzie w ostatniej chwili.
W świetle młodości
Jeśli nie przekonuje Cię zwiększone ryzyko zachorowania na czerniaka, może postaw na ochronę przed słońcem jako profilaktykę anti-aging? Słońce przyspiesza degradację kolagenu i elastyny, prowadząc do wiotczenia skóry i pojawienia się zmarszczek, pogarsza koloryt cery, nasila lub powoduje przebarwienia, sprawia, że skóra staje się szorstka, matowa i zrogowaciała, jest też katalizatorem wolnych rodników. Uważa się, że za te niekorzystne zmiany aż w 80% odpowiedzialne są promienie UVA (filtry UVA są stosowane dopiero od lat 90., teraz w UE standardowo w kremach ochronnych wraz z filtrami UVB). Jeśli ciągle brzmi to dla Ciebie teoretycznie, popatrz na zdjęcia bliźniaczek i kierowcy – gołym okiem widać, jak słońce dodaje lat!
Ja się naprawdę opalam!
Wiecie, co po przeczytaniu mojego artykułu przekonało Polkę mieszkającą w Australii do bezpiecznego opalania? Nie czerniak, nie działanie przeciwstarzeniowe, ale to… że stosując nawet wysokie filtry można się lekko opalić i przyciemnić skórę! Ja lubię, gdy moja twarz jest blada (zwłaszcza że po ciążach – mimo stosowania kremów ochronnych – długo borykałam się z przebarwieniami „rozlanymi” po czole i skupionymi na skroniach). Ale lubię też, gdy nogi i ramiona mają słoneczny kolor! Niestety, nie mogę stosować samoopalaczy, bo moja atopowa skóra reaguje podrażnieniem na zawartą w nich substancję samoopalającą, tj. DHA, a balsamy brązujące nie zawsze się sprawdzają, np. na plaży, gdy muszę jeszcze nałożyć na skórę kosmetyk ochronny.
Dlatego cieszę się, gdy słońce muśnie lekko moje ciało – a jest to możliwe nawet wtedy, gdy stosuję SPF 50+ i robię to naprawdę sumiennie. Nie ma bowiem czegoś takiego jak „bloker” słońca i żaden krem nie hamuje promieniowania UV w 100%. Zauważyłam natomiast, że taka stopniowo nabywana, delikatna opalenizna (bez rumienia) nie tylko wygląda ładniej niż po „smażeniu”, ale też utrzymuje się dłużej – ja jeszcze zimą widzę linię bikini na ciele! I jeszcze jedno – bo takie wątpliwości się ostatnio pojawiały: stosowanie filtrów UV nie hamuje syntezy witaminy D, potwierdziły to badania z udziałem polskich dermatologów.
Moje prywatne słoneczne hity:
Przetestowałam wiele kremów ochronnych, ale mam kilka produktów, które szczególnie mnie ujmują i wracam do nich regularnie. Są to:
Kremy do twarzy Lancaster – uwielbiam go za to, że działa nie tylko ochronnie, ale też przeciwstarzeniowo, poza tym fantastyczny zapach (całej gamy słonecznej Lancaster) kojarzy mi się z wakacjami tak bardzo, że gdy chcę poczuć ich relaksujący klimat zimą, smaruję się tym kremem!
Krem ochronny na przebarwienia Iwostin – po pierwszej ciąży miałam okropne przebarwienia i nawet gdy udało mi się je rozjaśnić zabiegami, w czasie wakacji – mimo stosowania wysokiej ochrony przed słońcem – plamki przyciemniały się. Dr Ewa Chlebus, znana dermatolog, dała mi wtedy radę, aby w czasie wakacji pod krem z filtrami kłaść warstwę kremu rozjaśniającego przebarwienia – to pomogło, a pojawienie się kremów 2w1 okazało się dla mnie wybawieniem! Iwostin od lat jest moim numerem 1: skuteczny, przyjemny i niedrogi.
Lirene dla dzieci – zdecydowany ulubieniec mojego młodszego dziecka za zapach gumy balonowej i łatwość aplikacji. W tym roku pojawiła się pianka SPF 30 – gęsta jak bita śmietana, bardzo wydajna, błyskawicznie się wchłaniająca. Prawdziwy hit!
Fluid La Roche-Posay – uwielbiam ten odgłos „mieszania” i lekkość konsystencji. Idealny pod makijaż oraz dla wybrednego nastolatka, który nie znosi czuć lepkości na skórze :-)
Suchy olejek Pharmaceris – niezwykle łatwa i przyjemna w aplikacji formuła, zawsze mam pewność, że pokryłam nim skórę bardzo dokładnie. Ponadto olejek sprawia, że ciało nabiera słonecznego połysku, ale skóra się nie lepi. Świetny!
Spray aktywujący opaleniznę Nivea – Nivea po Dermosanie była lata temu moim pierwszym kosmetykiem ochronnym. Pozostaję tej marce wierna nie tylko za słoneczny zapach, ale też za przemyślane i ciekawe formuły. Spraye protect&bronze dzięki dodatkowi wyciągu z lukrecji stymulują produkcję melaniny, dzięki czemu skóra szybciej się przyciemnia, a ciągle pozostaje pod pełną ochroną.
Podkład Avene – niezastąpiony! Przydaje się, gdy chcesz nie tylko chronić skórę, ale też poprawić i ujednolicić jej koloryt, np. podczas wakacyjnego wyjścia. Zawiera wyłącznie filtry mineralne, jest bardzo dobrze tolerowany nawet przez wrażliwą skórę.
I jeszcze moje tegoroczne odkrycia:
Krem dottore do pielęgnacji miejskiej – nie tylko chroni przed promieniami UVB i UVA, ale także przed światłem niebieskim emitowanym przez monitory urządzeń elektronicznych. Zgadnijcie, czym mam posmarowaną twarz pisząc teraz ten tekst? Lekka formuła, idealna pod makijaż.
Mgiełka Purles – generalnie wolę produkty do ciała o konsystencji olejku lub balsamu, bo mam wrażenie, że spryskując ciało mgiełką, połowę produktu wypuszczam w powietrze. I tak rzeczywiście jest, gdy wieje silny wiatr, a mgiełka jest lekka niczym bryza morska. Wtedy lepiej spryskać nią dłoń i dopiero w taki sposób aplikować na twarz czy ciało. Jeśli nie ma wiatru bądź aplikujesz ją w pomieszczeniu (pamiętaj, najlepiej 30 min przed ekspozycją słoneczną) – produkt jest doskonały! Z łatwością można nim bowiem spryskać trudno dostępne miejsca, np. plecy (działa w każdej pozycji). A na plaży – warto stosować tę mgiełkę na twarz (także na makijaż!), bo nie tylko chroni skórę, ale też wspaniale ją odświeża i nawilża (wzmacniając barierę naskórkową, co zapobiega ucieczce wilgoci).
Jestem też bardzo ciekawa nowego słonecznego gadżetu La Roche-Posay – MySkin Track. Jest to niewielki czujnik w formie przypinki, który w połączeniu z aplikacją mobilną pozwala na mierzenie ekspozycji na promieniowanie UV, zanieczyszczenia, pylenie i wilgotność powietrza. Czujnik działa bez baterii, nie wymaga więc ładowania. Można go przypiąć do torebki, paska, zegarka, nosić jako wisiorek. Aplikacja powiadamia o ważnych zmianach w otoczeniu i oferuje spersonalizowane porady na temat pielęgnacji skóry. Jest dostępna w sklepie Apple w cenie 279,95 zł.